Jak hodowca kur, para księżniczek i 27 wyimaginowanych szpiegów pomogło aliantom wygrać II wojnę światową.
Podczas tygodni poprzedzających Dzień D (D-Day) przywódcy aliantów przybrali poważne miny. „Ta operacja jest zaplanowana bez żadnych alternatyw”, warknął generał Dwight D. Eisenhower. „Ta operacja jest zaplanowana jako zwycięstwo i tak właśnie będzie!”. W rzeczy samej, ponad 6,000 okrętów było gotowych wyruszyć przez kanał La Manche by umieścić 2 miliony żołnierzy na białych plażach Normandii. Blisko 20,000 pojazdów wyruszy lądem podczas gdy 13,000 samolotów zrzuci tysiące ton ładunków wybuchowych i tysiące spadochroniarzy.
Skala tej inwazji – największa w historii – była oszałamiająca. Ale ogromna była też stawka. Przy przewidywalnych stratach pierwszego dnia sięgających 90% i niejednoznacznym wyniku wojny, Eisenhower był pełen wątpliwości. Zmienił się w znerwicowaną lokomotywę kopcącą 4 paczki papierosów dziennie. Inni przywódcy aliantów czuli się równie niepewnie. „Widzę fale czerwone od ich krwi”, zawodził Winston Churchill. Generał George S. Patton prywatnie skarżył się na uczucie „potwornego niepokoju”. Szef Imperialnego Sztabu Generalnego Alan Brooke był bardziej dosadny: „To się nie uda”. Dzień przed inwazją Eisenhower spokojnie naszkicował notkę, w której akceptował winę, w razie gdyby musiał wydać rozkaz odwrotu. Oglądając wylot ostatnich samolotów ze 101 Dywizji Powietrznodesantowej, twardy jak stal generał zaczął płakać.
Mieli dobry powód do zamartwień. Z tak ogromną liczbą żołnierzy i artylerii, którą wypełniona była Anglia, niemożliwym było utrzymanie ataku w sekrecie. Hitler wiedział, że nadchodzą i od miesięcy przygotowywał defensywę. Nie znał jedynie jednego szczegółu, ale był pewny zwycięstwa nazistów, jeżeli tylko zdoła się dowiedzieć – musiał odkryć, gdzie dokładnie zaatakują przeciwnicy. Żeby Dzień D zakończył się sukcesem alianci musieli sprawić, żeby Niemcy uwierzyli, że inwazja jest tylko blefem, a główny atak palowany jest gdzie indziej. Zadanie wydawało się niemożliwe do wykonania, ale na szczęście Brytyjczycy mieli sekretną broń: niskiego, młodego, łysiejącego Hiszpana. Był królem oszustów, szpiegiem-amatorem, który stał się profesjonalistą i najbardziej podstępnym kłamcą na świecie. Poza tym wszystkim, był także hodowcą kur.
Juan Pujol Garcia pracował w hotelu, gdy zdecydował się zostać szpiegiem. Mimo, że urodził się w zamożnej barcelońskiej rodzinie w 1912 roku, Pujol zmarnował szansę na łatwe życie. Rozczarowując swoją rodzinę rzucił szkołę z internatem w wieku 15 lat, by zapisać się do akademii dla hodowców drobiu. W wieku 21 lat przebył 6 miesięcy obowiązkowej służby wojskowej, ale życie w armii nie było dla niego – porzucił kawalerię i kupił kino. Kiedy interes nie odniósł sukcesu kupił mniejsze kino, które też upadło. Sukces ciągle wymykał mu się z rąk. W wieku 24 lat, zrezygnowany Pujol podjął pracę na podupadającej kurzej fermie i miał poślubić dziewczynę, do której miłości nawet nie był pewien. Jego życie było normalne, można by powiedzieć nudne.
Lecz życiu w Hiszpanii w latach 30 daleko było od nudy. W 1931 roku król Alfonso XIII przeczuwając spadek własnej popularności, uciekł z kraju bez abdykacji, pozostawiając Hiszpanię w politycznej próżni. Komunistyczne i faszystowskie grupy, brutalnie walczyły o władzę. Areny do walk z bykami stały się scenami publicznych rzeźni, a zwłoki polityków zasłały madryckie alejki.
Kiedy Hiszpania pogrążyła się w wojnie domowej, w czerwcu 1936 roku, Pujol uciekł przed służbą wojskową. Wkrótce został pojmany i wsadzony do więzienia. Następnie, po bezwiednym dołączeniu do ucieczki, ukrył się w Barcelonie. Nigdy więcej nie zobaczył swojej narzeczonej. Minął ponad rok, kiedy w 1938 przygnębiony i wychudzony Pujol wyszedł z ukrycia. Uciekinier wyglądał tak mizernie, że udało mu się sfałszować dokumenty potwierdzające, że jest za stary na dołączenie do armii. W ten sposób rozpoczęła się lawina kłamstw…
Potrzebował gotówki i ostatecznie wylądował jako zarządca w obskurnym hotelu o ironicznej nazwie „The Majestic” (z ang. majestatyczny). Ściany były brudne, a ogrzewanie kiepskie, ale w pewnym sensie odnalazł tam swój dom. Był świetnym gawędziarzem, a hotel był idealnym miejscem do poznawania ludzi, którzy mogli być szansą na wydostanie się z targanej wojną Hiszpanii.
Pewnego dnia hiszpański książę z Torre zawitał do hotelu i poprosił o pokój. Pujol nawiązał z nim konwersację o przyjęciach, co nakłoniło księcia do zwierzenia się, że jego dwie ciotki – podstarzałe, frankolubne księżniczki – są zdenerwowane, ponieważ od rozpoczęcia wojny nie mają dostępu do szkockiej whisky. Oczy Pujola zaświeciły się. Wiedział, że za granicą Portugalii pędzą bimber. Nie miał paszportu – dostanie go było niemal niemożliwe – ale jeżeli ktokolwiek mógł mu go załatwić, była to właśnie para księżniczek-frankofilek.
Pujol zaproponował księciu układ: jeżeli zdobędzie mu paszport, on zdobędzie szkocką. Diuk zgodził się i Hiszpan wkrótce otrzymał swoje papiery. Zawiózł arystokratów do Portugalii, kupił sześć butelek gorzały z czarnego rynku i z łatwością wrócił do Hiszpanii. W ten sposób zdobył dokument, o który ludzie się zabijali. Mógł uciec.