Może zacznę od początku. Na Grenlandię wybierałam się już dawno temu, gdy miałam jeszcze pięć albo sześć lat. Na tę decyzję złożyły się dwa czynniki: siostra na urodziny otrzymała globus i spostrzegłam, że na samej górze jest biała plama; miesiąc później dostałam białego misia polarnego (nazywał się Julek), który – jak twierdził dziadek – przyjechał z Grenlandii. I to właśnie był moment, w którym zdecydowałam, że Julek musi wrócić do domu. Przygotowywałam się całą zimę na tę wyprawę. W liście do Mikołaja poprosiłam o stosowne ubrania, sanki, czapkę i dwa termosy (jeden dla mnie, drugi dla Julka). Codziennie wychodziłam też na dwór, aby ćwiczyć „bieg po zaspach”, bo z nieoficjalnych źródeł dowiedziałam się, że na Grenlandii są takie zaspy, że wchodząc na sam szczyt, można dotknąć chmur (a chmury jeszcze wtedy wydawały mi się jadalne i z pewnością bardzo smaczne). O Grenlandii marzyłam jeszcze przez kilka lat. I w każdą zimę urządzałam zawody z dziadkiem, żeby podołać wymaganiom tego miejsca. Pamiętam też obietnicę dziadka, że jak będę dorosła, kupi mi bilet do krainy śniegu.
Jestem dorosła od kilku dobrych lat. Kilka miesięcy temu odwiedził mnie dziadek. I wręczył mi Julka, mojego wielkiego polarnego misia. Teraz już nie wydaje się ta wielki jak kiedyś. Jest może tylko odrobinę większy od maskotek-breloczków, które znamy z półek sklepowych. Do misia dołączona była kartka A4, na której dziadek napisał „Bilet na Grenlandię i z powrotem”.
– Nie miałem pieniędzy, żeby kupić ci taki prawdziwy bilet, ale z tym też pojedziesz. Pojedziesz tam, gdzie będziesz chciała – powiedział.
Pamiętał o wyprawie, pamiętał o wszystkim. O naszych planach, zawodach, treningach. Ja zapomniałam. Zapomniałam, a może nie chciałam już pamiętać o największym marzeniu dzieciństwa, które z czasem wyparłam z głowy, bo było aż tak nierealne. Bo uznałam, że jest głupie.
I chyba tak w życiu jest, że zapominamy o tym, o czym marzymy. Nie przykładamy do tego zbyt dużej wagi, bo z góry zakładamy, że się nie uda. Będąc dziećmi marzymy o wielkich rzeczach. Nie analizujemy, nie zastanawiamy się, czy coś jest wystarczająco realne, by mogło się kiedyś spełnić. Bo później dorastamy i oceniamy wszystko pod kątem tejże właśnie realności. Tak jakby o nierealnych rzeczach nie można nam już marzyć. Przestajemy rozumieć dzieci. Negujemy ich radość, gdy mówią, że wybiorą się na kosmos. A gdybyśmy od czterdziestolatka usłyszeli, że ten marzy o wyprawie na księżyc, uznalibyśmy go za obłąkanego. Stawiamy sobie ramy, wyznaczamy granice rzeczy, które wypada.
Pamiętajmy o marzeniach. Przypomnijmy sobie o tych życzeniach, które kiedyś wypowiadaliśmy w myślach widząc spadającą gwiazdę (gdy jeszcze wierzyliśmy, że one naprawdę słyszą nasze życzenia). Nie ograniczamy się jedynie do tego, że chcielibyśmy nową lodówkę bądź robota kuchennego. W naszym życiu jest też miejsce na myślenie magiczne, podobne do tego, które posiadamy będąc dziećmi. Bo nie ma głupich marzeń. Jest głupie myślenie, że dorosły człowiek powinien myśleć o rzeczach przyziemnych, łatwo osiągalnych. A fantazje zarezerwowane są dla dzieci, które wkrótce z nich wyrosną. Tak ja wyrasta się z ulubionych ubrań w rozmiarze 28.
Dziś wraz z mężem dopinamy szczegóły wyjazdu na Grenlandię. Dziadek tego dopilnował. Bo sam, jak mówił „marzył i spełniał marzenia”.
Wpis, który właśnie przeczytałeś, bierze udział w naszym konkursie. Dołącz do zabawy!
Skomentuj
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.