Zapraszamy na kolejną część przygód redaktora Czesława i jego zwariowanej rodziny. Wszystkie postacie, sytuacje i wydarzenia są fikcyjne i wymyślone na potrzebę tej historii… Jak to się zaczęło? Pierwszą część przygód znajdziecie tutaj, drugą tutaj.
Chrześniak redaktora Czesia do bystrzaków nie należy, choć w sumie niewiele w tym jego winy, bo trudno oczekiwać przyszłego noblisty po potomku wujaszka Janusza. Od małego bezwzględnie oddany osiedlowym strukturom Sebastian, mimo przeszło 20 lat na karku, ciągle wyznaje filozofię HWDP, nie przejmując się zbytnio brakiem wykształcenia, pracy i życiowych perspektyw. Codziennie rozprawia z kolegami o trudach ich egzystencji, powoli sącząc na ławeczce pod blokiem złocisty trunek i spluwając leniwie na chodnik.
Czesio stara się przykładnie wykonywać obowiązki ojca chrzestnego, więc mimo mentalnego kalectwa Seby nie potępia go całkowicie i próbuje czasami przemówić chłopakowi do rozsądku.
Pewnego dnia, słysząc dzwonek do drzwi i dobiegające z klatki schodowej odgłosy piosenki Gangu Albanii, nie musiał specjalnie się wysilać, aby zgadnąć kto wpadł z wizytą.
– Co tam słychać wujku? Jak się macie? Ciocia zdrowa? O tej porze to nie powinieneś być w robocie? – grad pytań posypał się ze strony gościa, przekraczającego próg w szeleszczącym dresie.
– Sebastian jestem trochę zajęty, mógłbyś wpaść później?
– Spoko ja tylko na chwilę. Złamałem klucz od kwadratu otwierając browca to wpadnę na moment do klopa i spadam.
Czesio nawet nie zdążył odpowiedzieć, a czerwona czapka z daszkiem już mignęła w drodze do łazienki.
Sebek po opróżnieniu pęcherza z płynu, który spożywał częściej niż wodę, rozejrzał się po pomieszczeniu i przypadkiem natrafił wzrokiem na coś, co od razu przykuło jego uwagę:
“Evree, Cannabis & Kukui”
Cannabis – znaczenie tego słowa znał doskonale i zawsze powodowało u niego szybsze bicie serca. Po chwili doczytał jeszcze “olejek” w otoczeniu liści z siedmioma odnogami, więc było już jasne, że ma przed sobą specyfik, którym odurzy się dziś wraz z współtowarzyszami osiedlowego życia na krawędzi. Niewiele myśląc, jak to zwykle ma w zwyczaju, schował tubkę do kieszeni i wybiegł z mieszkania Czesława.
Jadąc windą miał jeszcze pewne wątpliwości, bo przecież informacja na opakowaniu wyraźnie wskazywała, że jest to krem do rąk, ale “Cannabis” i “olejek”…
“No kur*a to musi klepać!” – sam obalił swoją niepewność w myślach.
Wartkim krokiem ruszył w stronę ławeczki, gdzie czekali na niego najlepsi przyjaciele: Mati i Piter. Prawilni koleżcy już z daleka wyczuwali, że ich kompan przynosi niecodzienne wieści, a Sebek nie kazał im długo czekać i od razu przeszedł do sedna sprawy:
– Mordy, ale imba! Mój chrzestny kitra towar w łazience. Czaicie temat?! Zawsze podejrzewałem, że jara, ale skąd on taki zajebisty olej ogarnął. Oblukajcie to!
Schemat myślenia kompanów Sebastiana był podobny, więc po chwili rozterek, wszyscy zgodnie stwierdzili, że kremem można się odurzyć. Mati nawet wiedział, jak redaktor wszedł w posiadanie magicznej substancji:
– Na pewno grubas był w Holandii i kupił w coffee shopie.
Omamieni wizją cudownego działania “Cannabis & Kukui” uczestnicy dyskusji, nie nabrali nawet podejrzeń do polskojęzycznej ulotki. Według nich mieli przed sobą holenderski ekstrakt, który za chwilę zapewni im niezapomniany odlot. Co do sposobu aplikacji nie byli już tak jednomyślni, ale ostatecznie postanowili wetrzeć preparat w ręce, zgodnie z zaleceniami na opakowaniu.
Piter od razu poczuł efekt:
– Czuję takie pobudzenie na skórze i regenerację. W końcu THC to lek, a u nas dalej zjeżdżasz na puchę za pół gieta. A wy jak tam mordeczki?
Mati też odczuwał skórną ekscytację, ale brakowało mu efektu psychoaktywnego, więc postanowił dokładnie sprawdzić opakowanie, czy aby na pewno nie powinni tego nabić do lufki.
Wtem zza rogu wyłonił się patrol stołecznej policji. Szybki salut i mundurowi rozpoczęli czynności, które obie strony znały doskonale. Jednak zanim osiedlowa elita zdążyła wywrócić na drugą stronę kieszenie i skarpetki, Mati wyciągnął rękę z tubką kremu i krzyknął wskazując palcem na Sebę:
– Panie władzo to jego, my nie mamy z tym nic wspólnego. On to tutaj przyniósł.
Piter potwierdził relację kolegi:
– Tak było! Przyniósł i kazał brać, ale my nie chcieliśmy. Podobno jego wujek to ogarnął w coffee shopie.
Jeden z policjantów wziął tubkę i obejrzał dokładnie. Sam nie grzeszył mądrością, bo maturę i posadę w mundurówce załatwił mu tata zomowiec, jednak był pewny, że substancja jest w 100% legalna. Parsknął śmiechem, machnął ręką i powiedział do drugiego aspiranta:
– Dobra zawijamy się na hot-dogi do Żabki. Widziałem ten krem wczoraj sklepie, a dziś jak szłem do roboty to stał na wystawie w drogerii na rogu. Synku po to nie trzeba jechać do Holandii, taki kozacki towar dostaniesz w sklepie obok… Mirek później przeczeszemy jeszcze małolatów w parku obok. Ci tutaj to jakieś zwykłe leszcze, nawet długopisu na spisywanie szkoda.
Prewencja odwróciła się na pięcie, a Sebek wydusił tylko w stronę były kolegów:
– Śmierć konfidentom!
Wrócił do Czesława, ponieważ złamany klucz uniemożliwiał mu wejście do mieszkania rodziców i opowiedział wujkowi całą historię. Redaktor cierpliwie wysłuchał zwierzeń chrześniaka o tym, jak cała jego filozofia życiowa legła w gruzach. Seba na koniec stwierdził, że ma w dupie tych frajerów i weźmie się wreszcie za jakąś robotę, bo tylko marnuje życie po tym blokiem. Podziękował Czesiowi i wrócił do siebie.
Tak oto krem do rąk “Evree, Cannabis & Kukui” uleczył nie tylko zniszczone od trzymania piwa dłonie pewnego gocławskiego dresiarza, ale zawrócił go także ze ścieżki patologii, prowadzącej wprost do zakładu penitencjarnego.